Abbymead znów w cieniu zbrodni! Sympatyczna i niezawodna para detektywów-amatorów, czyli właścicielka księgarni Flora Steele i autor kryminałów Jack Carrington będą mieć ręce pełne roboty! Tym razem wszystko zacznie się od dźwięku dzwonu, który przerwie wieczorną ciszę.
Morderstwo w kaplicy to piąty tom fenomenalnej serii kryminałów z Florą Steele w roli głównej, których autorką jest Merryn Allingham. Poprzednie to kolejno: Morderstwo w księgarni, Morderstwo w zimowy dzień, Morderstwo o poranku i Morderstwo w hotelu. Każda z części stanowi osobną historię, można więc czytać wybrany tom bez znajomości poprzednich (choć my oczywiście zachęcamy do zapoznania się z całym cyklem, dostępnym jako Kryminalny pakiet Flora Steele).
A teraz zapraszamy do przeczytania fragmentu Morderstwa w kaplicy. Życzymy udanej lektury!

[…] – Czy u Najświętszego Zbawiciela są dziś dzwonnicy?
– Jeśli tak, to któryś nie do końca się połapał, jak to się robi. – Flora się uśmiechnęła. – Pewnie Harry Barnes. Dzwoni się kilka razy, prawda? – Wyciągnęła z kieszeni płaszcza parę podszytych kożuszkiem rękawiczek.
– To teraz dzwoni pan Barnes? Nie wiedziałem. Ale niewiele wiem o tym, co się dzieje w Abbeymead.
– Ja też nie wiedziałam. Dilys przekazała mi tę nowinkę, kiedy wczoraj zanosiłam paczki na pocztę. Jest dzwonniczką od lat i była zdegustowana postępami Harry’ego, a raczej ich brakiem. Powiedziała, że byłoby lepiej, gdyby wrócił na pole golfowe.
– Cała Dilys. – Jack zamknął za nimi drzwi i wręczył Florze klucze. Stał i nasłuchiwał, rozglądając się po pustej ulicy. – Koniec dzwonów – zauważył zamyślony.
– Pewnie dzwonnicy się przegrupowują. Mają pretensje, że Harry się pomylił.
– Możliwe, ale ten dźwięk… nie brzmiał jak normalny odgłos dzwonu.
– Naprawdę? Dzwony Świętego Zbawiciela towarzyszą mi od tylu lat, że już ich nie słyszę. – Ruszyła w stronę małego czerwonego austina zaparkowanego przy chodniku, ale Jack ją zatrzymał, kładąc rękę na jej ramieniu.
– Coś mi się w tym nie podoba. Chyba powinniśmy się temu przyjrzeć.
– Jack! Wyjdź z roli pisarza kryminałów! Jeśli zajrzymy do kościoła, nie dojedziemy do Worthing na czas.
– I tak nam się to nie uda. Kiedy dotrzemy do kina, Rock Hudson będzie już żonaty. Może nawet zdąży odkryć ropę. Chodź, pójdziemy do kościoła i się rozejrzymy.
Poszukał w kieszeni płaszcza małej latarki, którą nosił, niezbędnej zimą w miasteczku pozbawionym ulicznego oświetlenia. Pomimo petycji do rady, podpisanej przez większość mieszkańców, latarnie w Abbeymead dotąd się nie pojawiły. Uznano, że nie pasują do jego prowincjonalnego charakteru, poza tym kosztowały zbyt dużo, i – jak podejrzewali mieszkańcy – właśnie to było prawdziwym powodem ich braku. Od obowiązku wygaszania świateł w czasie wojny niewiele się pod tym względem w Abbeymead zmieniło – mieszkańcy miasteczka byli z ciemnością oswojeni.
– Możemy się przejść – mruknęła z żalem Flora. – Chyba zepsułam wieczór.
Szli żwawo pod rękę główną ulicą w kierunku coraz wyraźniejszej sylwetki kościoła Świętego Zbawiciela, solidnej, nieustraszonej normańskiej budowli. Gdy dotarli do przykościelnego cmentarza, ujrzeli zmierzającą z naprzeciwka dziarskim krokiem rosłą postać odzianą w coś, co w świetle księżyca wyglądało na olśniewającą purpurę. Flora zmrużyła oczy, patrząc na jaskrawą plamę koloru – Dilys tego wieczoru przeszła samą siebie.
– Słyszeliście? – zapytała zdyszana urzędniczka pocztowa. – Ten dzwon. Przybiegłam, jak tylko go usłyszałam. Ktoś się wygłupia, głowę daję.
– Więc to nie są wieczorne próby? – zdziwił się Jack.
Dilys, wciąż ciężko dysząc, energicznie skinęła głową.
– Próba jest, ale dopiero o szóstej. Przesunięta z wieczora, swoją drogą nie wiem, dlaczego kościelny ciągle miesza w grafiku. Musiałam się spieszyć z kolacją, żeby tu przyjść. Niezła potrawka z peklowanej wołowiny.
Flora wierciła się obok Jacka niespokojnie. Było jej zimno i żałowała, że nie siedzą w jego samochodzie.
– Zobaczymy, co się dzieje? – zapytała, starając się nie okazać zniecierpliwienia w głosie.
Podążyli za Dilys przez zwieńczoną dachem bramę kościelną, potem dalej ścieżką z czerwonej cegły i skręcili w prawo ku XIV-wiecznej kamiennej dzwonnicy, której kwadratowy kształt i krenelaże typowe dla fortecy rysowały się wyraźnie na tle jasnego nieba. Zignorowali masywne dębowe drzwi kościoła i skierowali się do wejścia prowadzącego wprost do wieży.
Księżyc, dziś prawie w pełni, płynął po bezchmurnym niebie i w jego srebrzystym blasku Flora dostrzegła niewielką grupkę tłoczącą się w otwartych drzwiach. Od razu rozpoznała pana Preece’a, miejscowego rzeźnika, a obok niego zaokrągloną postać Harry’ego Barnesa. Po drugiej stronie stał mężczyzna, którego Flora nie znała. Wyglądało na to, że przytrzymuje Harry’ego, a w świetle latarki Jacka wydawało się, że nowy członek grupy dzwonników Abbeymead ma ziemistą twarz. Jack miał rację – rzeczywiście coś było nie tak.
– Co to wszystko ma znaczyć? – spytała rzeźnika Dilys stanowczym tonem.
Pan Preece mruknął ledwo słyszalną odpowiedź, a Harry Barnes najwyraźniej nie mógł się opanować i bezwiednie kręcił głową.
– Nie wierzę – mamrotał rzeźnik. – Jak to się mogło stać? – Zwrócił się do Dilys, jakby to ona mogła znać odpowiedź.
– A co takiego się stało? – Jack przecisnął się między ludźmi, Flora zaś weszła za nim do wieży.
Stali razem w milczeniu i przyglądali się scenie, która rozgrywała się przed ich oczami. Kiedy Jack chwycił ją za rękę i mocno ścisnął, ucieszyła się z jego ciepła. Kamienne ściany wieży pięły się w górę ze wszystkich stron i znikały w mroku, a podłogę zalewało ponure światło jedynej lampy. Z krokwi kilka metrów wyżej zwisał samotny sznur dzwonu, który kończył się parę centymetrów nad posadzką, a na granitowych płytach leżało rozpostarte ciało mężczyzny. […].